Path Finder: rozmowa z Mariuszem „Brianem” Bryją i Tomkiem Dębcem
„Enduro Me”, pierwszy film poważnego kalibru zaserwowany widowni przez duet Tomek Dębiec-Brian, został bardzo ciepło przyjęty przez środowisko rowerzystów górskich. Przygoda na szlaku, fajne ścieżki i szybka jazda – chyba trudno o lepszą reklamę rowerowania w polskich górach.
Od powstania „Enduro Me” minęło cztery i pół roku. Od tamtego czasu wiele się zmieniło w polskim enduro-światku. Od wyboru sprzętu i rowerów, poprzez wycieczki czy zawody aż do obecności zjawiska na „e” w mediach rowerowych: zrobiło się mniej „partyzancko” i kameralnie, ale za to bardziej tłumnie i profesjonalnie. Niezłą analogią tej metamorfozy jest zestawienie miejsca premiery pierwszego filmu naszego duetu (podziemny w każdym znaczeniu tego słowa Klub Stara Kotłownia na poprzemysłowym krakowskim Zabłociu) z Kinem Kijów, gdzie 28 lutego tego roku odbył się pierwszy pokaz nowego dzieła Tomka i Mariusza pt. „Path Finder”.
Chłopaki poświęcili nam parę chwil, by odpowiedzieć na kilka pytań dotyczących filmu, więc jeśli nie mieliście okazji wymęczyć ich podczas premiery, albo po prostu nie było Was wtedy w Krakowie, zabierajcie się do lektury!
– Jakie różnice zaszły w podejściu do produkcji filmu w porównaniu do „Enduro Me”?
Tomek Dębiec: Samo nasze zamierzenie, jako riderów, było w miarę podobne: po prostu chcieliśmy pokazać fajne miejsca do jazdy, tylko jeszcze bardziej spektakularne niż poprzednio. Podstawowe różnice, które mam nadzieję widać, wynikają przede wszystkim z dużo większych możliwości sprzętowych, jakie miała ekipa podczas robienia Path Findera. Gdy robiliśmy Enduro Me, filmował nas tylko Kostek – bez żadnych pomocników, a ze sprzętu dysponował jedynie lustrzanką, dwa obiektywami statywem i sliderem. Teraz było dwóch filmowców, których podstawowymi narzędziami pracy były dwie wypasione kamery o możliwości nagrywania nawet czterystu klatek na sekundę – stąd slo-mo na dobrym poziomie. Mieli też lustrankę ze steadicamem, kilka kamer GoPro i drona, który robił robotę.
Dodatkowo, poza wyjazdem w Bieszczady, na wszystkie miejscówki zabieraliśmy do pomocy kogoś, kto by nosił ten sprzęt. Po prostu w Bieszczadach okazało się, że jeżeli chodzi o łażenie po górach, to chłopaki nie są takimi wycinakami jak Kostek. Sprzętu też było dużo więcej i, niestety, we dwójkę nie dawali rady. Nawet, jeśli im pomagaliśmy, zabierając jakieś statywy, slidery, to robota i tak szła strasznie powoli ze względu na przemieszczanie się w żółwim tempie. Podeszliśmy dwieście metrów w pionie w Bieszczadach i widzieliśmy, że chłopaki są u kresu swoich sił, a w planach mieliśmy łażenie w Górach Fogaraskich po tysiąc metrów przewyższenia, w innych pasmach miało być podobnie. Po prostu wiedzieliśmy, że fizycznie nie da się zrobić tego wszystkiego, co byśmy chcieli, bo zabraknie sił. I tutaj uciekliśmy się do pomocy Marcina Bukowskiego vel Bukola z Rowerowego Podhala, którego ogólne obycie z górami bardzo się przydało, zwłaszcza w sytuacji kryzysowej. W filmie jest fragment, gdy złaziliśmy takim żlebem: chłopaki byli wtedy dosyć mocno pospinani, on wtedy dosłownie wskazywał im, na którym kamieniu postawić nogę, żeby bezpiecznie zejść. Był z nami też Kuba Jonkisz z Enduro Trails i na ostatnim wyjeździe Paweł Kasprzyk, który jest rehabilitantem. Jego doświadczenie również bardzo się przydało, gdy rozwaliłem się w Chorwacji – wtedy doskonale wiedział, co robić.
Taka pomoc osób trzecich, niezwiązanych de facto z filmowaniem, bardzo wiele nam dała. A reszta to już indywidualne podejście filmowców. Wiesz, ja sam w życiu bym się nie zmusił się do takich gadek, które oni ze mnie wycisnęli (śmiech).
– Jak w ogóle wygląda kręcenie takiego filmu? To jest tak, że macie jeden próbny przejazd, szukacie jakichś ciekawych miejsc i wtedy chłopaki rozstawiają się ze sprzętem, czy też wygląda to jakoś inaczej?
TD: Najpierw jest tak, że mamy ogólnie zarysowany pomysł, gdzie pójść. Zdarzało się, że robiliśmy wcześniej rekonesans, albo znaliśmy jakieś ścieżki z wcześniejszych pobytów. Zasadniczo z Brianem jedziemy przodem i pierwsze pomysły na ujęcia tak naprawdę są nasze, chłopaki dochodzą, mówimy „o, może tu coś zrobimy, bo tu to będzie wyglądało ciekawie”. Później mamy dyskusję na miejscu: „zróbmy tak, zróbmy siak…”, bardzo często jest po kilka przejazdów w jednej miejscówce, bo najczęściej ujęcia konstruowane są w taki sposób, że najpierw jest ujęcie ogólne jakiegoś motywu, a potem zbliżenie w detalu. Czyli wpadamy w zakręt, jest ujęcie z krajobrazem, a zaraz potem jest ujęcie tego samego na oponę– najczęściej jeden operator robi jedno ogólne, a drugi w detalu, ale często zdarza się, że komuś coś nie wyjdzie. W akcji są cztery osoby i każda może zawalić, więc robi się powtórki. Ale to i tak idzie szybciej, niż przy jednym operatorze, bo wtedy on musi po kolei wykonać każde ujęcie. A już wolę nie mówić o tym, jaką orką są „self-edity”, których sporo zrobił Brian.
Mariusz „Brian” Bryja: Jeśli chodzi o powtórki przy Path Finderze, to nie było też jakiegoś dramatu: maksymalnie były chyba ze cztery, a poza tym wychodziło raczej za pierwszym lub drugim razem…
– Jak w ogóle trafiliście na ten duet filmowców?
TD: Chcieliśmy zrobić z Brianem film takiego kalibru, co Path Finder, jeszcze zanim on zaczął współpracę z firmą Kross. Nie zabieraliśmy się za ten film jakoś wyjątkowo energicznie, bo po prostu nie mieliśmy funduszy na przedsięwzięcie. No i gdy Brian zaczął jeździć dla Krossa, to Arek Trzciński zdecydował, że Kross sfinansuje pod warunkiem, że będą pracować z nami Kuba i Daniel, którzy stale współpracują z tą firmą.
B: Kostek nie miał czasu, a z chłopakami nagrałem jeden edit dla Krossa i super to wyszło, fajnie do tego podchodzą, mają świetny sprzęt… no i obaj są po szkole filmowej. Zatem naprawdę dobrze znają się na tym rzemiośle…
Ile dni w sumie trwały zdjęcia?
B: W sumie ponad dwa tygodnie. Rumunia sześć-siedem dni, Bieszczady: dwa, Bośnia i Hercegowina: cztery i Chorwacja też trzy-cztery.
– Tomku, jeżeli chodzi o moment kryzysowy, kiedy miałeś wszystkiego dosyć, to – jak domyślam się – kontuzja?
TD: No właśnie nie do końca tak było z tą kontuzją. To takie mieszane uczucia: czujesz pewną ulgę, bo nie musisz nic robić (śmiech), bo taka jazda to ciągłe spinanie się, żeby dobrze wyszło. Po kontuzji mogłem się po prostu snuć po tych górach, pomagając nosić sprzęt. Jednak – rzecz jasna – przeważała gorycz, że nie mogę jeździć. Ale nie był to jakiś wielki kryzys – wiedziałem, że nie mogę jeździć, ale cel nadrzędny został osiągnięty: film będzie zrobiony, a – szukając plusów w tej sytuacji – myślałem sobie wtedy, że może to doda dramaturgii całej akcji. Nie było też takich chwil, że miałem dość, ale taki krytyczny moment autentycznego strachu był właśnie w Górach Rodniańskich, gdzie ta niesprzyjająca pogoda nas dopadła i – mówiąc górskim żargonem – mogliśmy zaliczyć kibel. Nawet to zejście żlebem nie było jakieś okropne: na filmie widać, że jakoś tam zejdziemy, Kuba i Daniel byli trochę bardziej przejęci stromizną, ale wszyscy daliśmy radę. Ale potem dochodzisz do pola kosówki i nagle masz pół kilometra do przejścia przez nią – to jest naprawdę ciężkie i człowiek się zastanawia, czy nie wracać te siedemset, osiemset metrów w pionie z powrotem w znajomym terenie, niż przedzierać się przez takie coś, bo może to być niemożliwe do przejścia. Już widzisz, że jesteś praktycznie u wylotu doliny, ale takie coś może cię praktycznie przyblokować. Zwłaszcza, że mamy rowery i cholernie niewygodny w noszeniu sprzęt do filmowania. Na szczęście, znaleźliśmy ścieżkę wydeptaną przez owce w tej kosówce i udało się nią zjechać. Może nie był to moment euforii, ale na pewno kamień spadł nam z serca.
– Co Was najbardziej zaskoczyło? Jaka była najciekawsza rzecz, która się przytrafiła podczas kręcenia?
B: Na pewno zaskoczyła nas pogoda w Rumunii, tam na samej grani. Nie wiedzieliśmy, jak daleko mamy do samochodu, ile czasu zejdzie nam zjazd… No i zjeżdżaliśmy we mgle, nie wiedzieliśmy dokładnie, czy ta ścieżka w ogóle doprowadzi nas do jakiegoś asfaltu, który pozwoliłby nam dostać się do samochodu. Jechaliśmy z godzinę z Tomkiem po samochód, a chłopaki powoli schodzili ze sprzętem.
No i trasy: każde miejsce miało w sobie coś super. Na przykład te ścieżki koło Trasy Transfogarskiej – coś wspaniałego, wyglądała, jakby ktoś specjalnie przygotował bandy. Oprócz Chorwacji, żadnych innych tras nie znałem. Tomek znał je częściowo i okazało się, ze każde góry miały inny charakter i zaskakiwały czymś innym; jedynie Chorwacja i Bośnia i Hercegowinie mają coś wspólnego. Ale za to Chorwacja zaskoczyła nas świetną, sprzyjającą jeździe pogodą w zimie. Okazuje się, że jest to całkiem niedaleko od nas, a można tam jeździć cały rok, nie ma w ogóle śniegu, na dole plus dziesięć stopni.
– Czy z dzisiejszej perspektywy coś byś chciał zmienić w filmie?
B: Jeśli chodzi o jazdę, to może dodać jakieś większe hopy. Tylko to znowu kwestia czasu, bo trzeba by było je przygotować – ciężko znaleźć takie rzeczy na szlakach górskich. Poza tym – chyba nic, wydaje mi się, że wyszło OK.
– Dlaczego akurat te miejsca? Znacie ileś tam lokacji w Europie i czemu padło na akurat właśnie te? Czy z dzisiejszej perspektywy chcielibyście zmienić dobór miejscówek?
TD: Tak naprawdę, to z tych, które znam, to były najfajniejsze okolice. Chciałem jeszcze pojechać na Ukrainę – taki był pierwotny plan. Ta Chorwacja wpadła trochę tak przez przypadek… Ukraina odpadła po części przez sytuację polityczną – wiadomo, że nie ma się czego bać, bo to zupełnie inny region, ale nastroje w naszych rodzinach nie były najlepsze… Dodatkowo, tamta granica jest faktyczną granicą i gdybyśmy chcieli wszystko zrobić tak jak trzeba od strony administracyjnej, to formalności z przewożeniem drogiego sprzętu filmowego, a nawet rowerów, by nas po prostu zmasakrowały, a i tak nikt nie wiedziałby, w którą stronę się te biurokratyczne sprawy potoczą. Dlatego – chcąc uniknąć tych problemów – odpuściliśmy Ukrainę.
Tak naprawdę, do Chorwacji trafiliśmy po Bośni i Hercegowinie, skąd przegoniła nas pogoda i aż do tamtego momentu nie chcieliśmy rezygnować z Ukrainy, ale w Chorwacji było tak niesamowicie, że faktycznie byliśmy zadowoleni z tamtej lokalizacji. Należy dodać, że Brian znał te miejsca ze swojego wyjazdu rodzinnego, gdzie udało mu się obadać ścieżki – przywiózł dobre wieści, że jest gdzie pojeździć. I może nie są to jakieś egzotyczne, pełne przygód miejsca, ale gwarantują dobre, techniczne ścieżki. Tak naprawdę, ze wszystkich miejsc, poza Bieszczadami, Chorwacja była najprostsza logistycznie: jedziesz autem nad morze, wynajmujesz kwaterę i z poziomu morza na prawie tysiąc metrów masz super ścieżki. Decyzja zatem była złożona, ale na pewno łatwiej było nam ją podjąć wiedząc, że na bank zrobimy tak dobry materiał.
Dodajmy też, że na nasz ostatni wyjazd po prostu musieliśmy wyjechać gdzieś daleko na południe, bo pierwotnym terminem miała być końcówka września, ale tuż przed samym wyjazdem Brian rozwalił się na motorze i trzeba było poczekać na rehabilitację, która przeciągnęła się do zimy.
– Jakieś dalsze plany odnośnie „Path Findera” po premierze w kinie?
TD: Film ma działać jak najszerzej. Premiera w kinie była po to, żebyśmy mogli się spotkać i żeby osoby chcące obejrzeć go w dobrej jakości, miały taką możliwość. Następny etap to dystrybucja online: każdy może go wklejać na stronę, udostępniać… Poza tym, będziemy starać się pokazywać na różnego rodzaju festiwalach: na przykład, 28 marca w Katowicach wyświetlany będzie na dużym Festiwalu Slajdów Podróżniczych. Może wyślemy też go na jakieś konkursy – zobaczymy…